Nie mów dwa razy - ratunku, Warszawa! Żaden kręty labirynt, wręcz przeciwnie, rozlana wzdłuż i wszerz betonowa kałuża. Wychodzisz z domu i wsiąkasz w ulice, tu nawet niebo ma kolor ulicy. Aleje ciągną się na szaro, na socreal, na wprost, na opak i wspak. Zegary biegną wstecz, bo wszystko jest na wczoraj. Miastem rządzą przejściowi prorocy, Maria Awaria, kofeina, prozak, i bezprzewodowy internet.
Stolica jak galaktyka - pełna samozwańczych gwiazd i ciemnej materii. A może nawet zderzenie galaktyk? Stukot wysokich obcasów w Atrium nijak nadąża za przemykającym w podziemiach Centralnego typowym Warszawiakiem z Białegostoku. Bo to planeta przyjezdnych, w której łatwiej znaleźć Wietnamczyka z Hanoi niż tubylca z Warszawą w genach.
To w tym mieście, gdy na Żurawiej szyją się gorsety, a wnuk Fogga remiksuje "Tango milongę", za wycieraczkami aut na parkingach mnożą się bez końca kuszenia gołych bab. Budynki JW Construction jak zigguraty i piramidy Jossera, szklane biurowce, cuchnące kebaby i zamknięte osiedla tłoczą się w tej samej przestrzeni, bo spece od gospodarki przestrzennej i feng shui dawno stąd uciekli. Wystarczy. Wysiadam na stacji Centrum, metro ciągnie za sobą niedokończone spojrzenie.
Zabieram je ze sobą.
magda
13.4.09
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
jestem ZA! dziewczyna z Warszawą w genach :)
OdpowiedzUsuń